Konfrontacja i przyjaźń

Konfrontacja i przyjaźń – balansowanie na rozdrożu

 

Moja przyjaciółka ostatnio zapytała, dlaczego do niej nie dzwonię?

Pytanie zawisło nad niedokończonym posiłkiem,  czar lekkości i niewymuszonego żartu zniknął bez śladu, a ja odłożyłam sztućce….

Większość z nas dość precyzyjnie potrafi określić, kiedy pytanie jest wyrazem zaciekawienia, kiedy zaś pretensją. W odpowiedzi na tą ostatnią zazwyczaj instynktownie przechodzimy do obrony, używając bardziej lub mniej przekonujących argumentów – „jestem strasznie zajęty”, „mam mnóstwo pracy”, „dzieci mi chorowały”, „miałem urwanie głowy”, „szef nie daje mi wytchnienia”, „przechodzę kryzys w związku”… I czy to prawdziwy opis, czy tylko wykręt, pozwala zazwyczaj dojeść spokojnie posiłek.

Ja nie wykazałam się dyplomacją i z szacunku do siebie i przyjaciółki przyznałam, że dzwonię, gdy czuję potrzebę kontaktu z nią.

Konfrontacja? Głupota? Naiwność?

A może konsekwencja przekonania, że kontakt regulują obie strony relacji, że ludzie mają różne potrzeby intensyfikacji relacji, że mogą się w tym różnić. Tym razem różnica okazała się nie do zniesienia i przyjaciółka wyszła, w poczuciu bycia dla mnie zwykłą znajomą. Szkoda, że wyszła, bo gdyby została, mogłaby się dowiedzieć, jak ważna jest dla mnie, nawet gdy dzwonię rzadziej niż, ona potrzebuje.

Pytania są bezpieczne, nie odsłaniamy się zadając je, za to robimy presję na osobie pytanej. Zawsze przecież możemy powiedzieć – przecież tylko Cię pytam. A przecież pod każdym pytaniem jest coś bardzo ważnego, jakaś nasza niezaspokojona potrzeba, nasza frustracja, poczucie zranienia. Tyle, że powiedzenie wprost – „Przykro mi, że nie dzwonisz, poczułem się nieważny, gdy odwołałaś spotkanie”– jest znacznie bardziej ryzykowne, odsłania nasze czułe miejsca, wskazuje, że ktoś dla nas jest ważny, pokazuje coś, co we współczesnej kulturze jest przedmiotem drwin – naszą zależność od drugiego człowieka, jego obecności, czułości, zaangażowania.

W każdym kontekście historycznym dominuje określony Podstawowy Model Relacyjny.

Przez wiele setek lat ten model z uwagi na strach przed chorobami, wojną i głodem był zogniskowany wokół pojęcia „MY”, co tworzyło zręby poczucia bezpieczeństwa i sprzyjało potrzebie budowania silnych zbiorowości. Po drugiej wojnie światowej ten model uległ zmianie – ciężar przeniesiony został ze zbiorowości na jednostkę, z My na Ja. Zaczęto brać pod uwagę subiektywność, kreatywność jednostki a dominującą potrzebą stała się potrzeba samorealizacji, autonomii, wyswobadzania się z więzów zależności i dominacji. Tutaj swoje korzenie ma także psychoterapia Gestalt i jej słynne motto, jakże oddające duch tamtych czasów – „Ja to ja, a Ty to Ty, jeśli się spotkamy, to cudownie, jeśli nie, to trudno”. Te różne aspekty rewolucji lat 60 tych, których wspólnym mianownikiem było dbanie o siebie, doprowadziły badaczy przedmiotu, do sformułowania pojęcia „narcystycznego społeczeństwa”.

Nasze pokolenia jest produktem tego społeczeństwa i przyszło nam płacić za to wysoką cenę. Pierwotne wyswobadzanie się z konfluentnego MY i kreatywne, odważne wyrażanie siebie, stopniowo doprowadziło do rozluźnienia więzi międzyludzkich, na poziomie społecznym i rodzinnym. Jesteśmy „emocjonalnymi sierotami”, które mają trudności w budowaniu istotnych, trwałych relacji i ciągle oscylują między poczuciem zależności a autonomią.

Kruchość więzi prowadzi nieuchronnie do doświadczenia kruchości Ja, do trudności relacyjnych, niepewnego oparcia w sobie, bo nie zbudowanego na obecnych i stabilnych relacjach z rodzicami, którzy zajęci samorealizacją i robieniem błyskotliwych karier, zbyt mało poświęcili nam czasu. Jeśli moje Ja jest kruche, to każdorazowo doświadczenie bycia różnym od Ciebie, może wywoływać we mnie poczucie trwogi. Może budzić obawy co do mojej własnej adekwatności, kompetencji, słuszności moich racji. Może kwestionować moje poczucie tego, kim jestem, dla siebie i dla innych.

Konfrontacja w takiej sytuacji staje się nieznośna, staje się pożywką do zakwestionowania siebie i otwiera furtkę do poczucia odrzucenia. Odrzucenie jest przeżywane w rozmaity sposób, w zależności od naszych osobistych historii i doświadczeń porażek interpersonalnych. Obejmować może wiele różnych stanów emocjonalnych. Dla części osób dominującym doświadczeniem odrzucenia jest przeżywanie wstydu – sytuacji, w której mamy poczucie, że to pole, ten fragment świata, rzeczywistości, te osoby, nie chcą nas takimi, jakimi właśnie jesteśmy. Uczucie wstydu jest na tyle nieznośne, że większość osób przeżywa zaledwie jego poronne formy w postaci gniewu, nienawiści do siebie, nieśmiałości, czy poczucia osamotnienia i izolacji. Uczucie wstydu skutecznie blokuje naszą żywotność, stawia zasieki powstrzymujące nas przed pełnym przeżywaniem, próbowaniem, smakowaniem życia. Rzadziej decydujemy się ryzykować odsłonę, z obawy, że doświadczymy kolejny raz nieprzyjemnych uczuć. Więc pytamy – to jest bardziej bezpieczne, ostatecznie lepiej zawstydzić kogoś, niż samemu płonąć ze wstydu.

Konfrontacja nie jest jedynym możliwym, albo najlepszym sposobem na dobrą relację.

Jest w życiu mnóstwo sytuacji, z których mądrze jest się wycofać. Ludzie pogrążeni w depresji, doświadczający utraty, pogrążeni w smutku, funkcjonują w stanie pewnego adaptacyjnego wycofania. W trybie oszczędzania energii. Zajmowanie stanowiska wymaga wydatkowania energii i nierzadko dobrej formy. Na pewno zaś wymaga miłości własnej, która stać będzie na straży naszego poczucia bycia OK, gdy się różnimy, stajemy niepopularni, wygłaszamy ryzykowne tezy.

A jednak konfrontacja ma niewątpliwie walor niezaprzeczalny – każdorazowo wzmacnia nasze poczucie Ja, upewnia nas w tym, kim jesteśmy, jest antidotum na poczucie dryfowania w życiu. Zajmując stanowisko obwieszczamy światu „Oto jestem, taki jestem!” Być może w przyjaźni bardziej, niż w innych relacjach możemy ryzykować, że zostaniemy przyjęci i uznani, mimo różnicy zdań i odmiennych poglądów. I choć zawsze istnieje ryzyko doświadczenia odrzucenia, są w życiu relacje, które zaspokajając nasze bazowe poczucie bezpieczeństwa mogą być dobrym gruntem do przeżywania tego, co Perls nazywał bezpieczną katastrofą – szukania i próbowania siebie w nowy, twórczy sposób. Dzięki takim doświadczeniom możemy odzyskiwać dawno temu utracone części nas samych, żyć pełniej i bardziej autentycznie.

Mogłam odpowiedzieć mojej przyjaciółce, że mam trudny okres w życiu i nawał spraw bardzo mnie przytłacza – byłaby to prawda.

A jednak powiedziałam jej coś ważnego o sobie.

Zaryzykowałam. Gdyby spojrzeć na ludzkie życie jak na wędrówkę,  której istotą jest poszukiwanie znaczenia własnego życia, miłość drugiego człowieka i możliwość bycia sobą, są jak drogowskazy w tej podróży. Nie zawsze wskazują ten sam kierunek, a jednak bez nich, trudno osiągnąć zamierzony cel…